Czy zdarzają się w waszych zwykłych życiach
i
takie momenty, że wydaje wam się, iż jakiś anioł stróż, czy inny dobry duch czuwa nad wami? Dziś spotkała mnie właśnie taka sytuacja.
Obiecałam pokazać cukierka, pokażę mojego cukierka. Zawzięcie maszerowałam w stronę parku. Nie poddawałam się, pomimo nie do końca korzystnych i przyjemnych warunków atmosferycznych. Kłująca mżawka i szalejący wiatr raczej nie sprzyjają twórczemu klimatowi...
Ale razem z moim kompanem- drogą Lidią podołałyśmy zadaniu. Wszystko dzięki pomocy jakiejś siły, hahah.
Gdy tylko przekroczyłyśmy bramy parku, deszcz ustał, a widmo słońca mrugało zza warstwowych chmur.
Zdjęcia robiłam niewiadomą cyfrówką. Starałam się wycisnąć jak najwięcej z tego maleńkiego sześcianika!
Doceńcie moje wysiłki! Szycie widocznego tu sweterka przyprawiało mnie o niemalże wybuchy złości.
Ręce mi skostniały od wiatru i musiałam kłaść się na ziemi, ażeby to jakoś wyglądało.
Tytuł posta jest taki, a nie inny ponieważ zaplotłam (a raczej Lidia zaplotła) Sonii warkocze. Jest intensywnie urocza, jeszcze mocniej niż przedtem.
Jej gołe stopy też, nawet bardziej niż butki.
Proszę o przebaczenie dla takiej nędznej kreatury jak ja!
Nieustępliwy wiatr zwichrzył mocno włosy lalki, a ja w obliczu jego ciągłych podmuchów, nie mogłam niczego zrobić.
Następnym razem nie uświadczycie takich niespodzianek jak włosy na lalkowej twarzyczce, obiecuję!
Dopiero gdy czas mnie gonił, a moja "asystentka" zaczęła zbierać się do powrotu, wpadłam na genialny pomysł zmniejszenia kontrastu.
Zawsze jestem najbardziej kreatywna pod presją.
Widzicie tego pluszaka? To kangur. Pochodzi z samej Australii, swojej ojczystej krainy.
Spójrzcie na te dłonie! Były zimne, czerwone i skostniałe, wierzcie mi!
Mam nadzieje, że pokażę wam coś już za tydzień, lub dwa! Bo kończenie lekcji o szesnastej uniemożliwia mi przedstawianie mi mojej drogiej Sonii w tygodniu...
Do napisania!