niedziela, 29 marca 2015

Gołe warkocze

Czy zdarzają się w waszych zwykłych życiach
i
 takie momenty, że wydaje wam się, iż jakiś anioł stróż, czy inny dobry duch czuwa nad wami? Dziś spotkała mnie właśnie taka sytuacja.
Obiecałam pokazać cukierka, pokażę mojego cukierka. Zawzięcie maszerowałam w stronę parku. Nie poddawałam się, pomimo nie do końca korzystnych i przyjemnych warunków atmosferycznych. Kłująca mżawka i szalejący wiatr raczej nie sprzyjają twórczemu klimatowi...
Ale razem z moim kompanem- drogą Lidią podołałyśmy zadaniu. Wszystko dzięki pomocy jakiejś siły, hahah.
Gdy tylko przekroczyłyśmy bramy parku, deszcz ustał, a widmo słońca mrugało zza warstwowych chmur.
Zdjęcia robiłam niewiadomą cyfrówką. Starałam się wycisnąć jak najwięcej z tego maleńkiego sześcianika!

Doceńcie moje wysiłki! Szycie widocznego tu sweterka przyprawiało mnie o niemalże wybuchy złości. 
Ręce mi skostniały od wiatru i musiałam kłaść się na ziemi, ażeby to jakoś wyglądało.

Tytuł posta jest taki, a nie inny ponieważ zaplotłam (a raczej Lidia zaplotła) Sonii warkocze. Jest intensywnie urocza, jeszcze mocniej niż przedtem.
Jej gołe stopy też, nawet bardziej niż butki.
Proszę o przebaczenie dla takiej nędznej kreatury jak ja! 
Nieustępliwy wiatr zwichrzył mocno włosy lalki, a ja w obliczu jego ciągłych podmuchów, nie mogłam niczego zrobić. 
Następnym razem nie uświadczycie takich niespodzianek jak włosy na lalkowej twarzyczce, obiecuję!








Dopiero gdy czas mnie gonił, a moja "asystentka" zaczęła zbierać się do powrotu, wpadłam na genialny pomysł zmniejszenia kontrastu. 
Zawsze jestem najbardziej kreatywna pod presją.
Widzicie tego pluszaka? To kangur. Pochodzi z samej Australii, swojej ojczystej krainy.
Hah, gdy robiłam zdjęcie powyżej, lalka się przewracała! Ale udokumentowane jest!
Spójrzcie na te dłonie! Były zimne, czerwone i skostniałe, wierzcie mi! 
Mam nadzieje, że pokażę wam coś już za tydzień, lub dwa! Bo kończenie lekcji o szesnastej uniemożliwia mi przedstawianie mi mojej drogiej Sonii w tygodniu...
Do napisania!

środa, 25 marca 2015

Witam lud internetowy

To już oficjalne i postanowione. It's Alive, tak. Stworzyłam bloga na bloggerze. Wzbraniałam się przed tym długo i mocno, ale blog google nie jest taki odpychający, jak myślałam. No dobrze, podoba mi się. 
Mam na imię Lena. Uwielbiam moje imię, Skandynawska nazwa godna kelnerki  z Walhalli! Hehe.  Jestem młodym szczeniakiem z mlekiem pod nosem, targanym przez hormony jak źdźbło na wietrze. Trochę to denerwujące, ta niepewność. Nie mogę być pewna źródła mojej nagłej radości. Może to tylko hormony...
Jest ze mnie wielka humanistka, człowiek renesansu i prawdziwy wirtuoz. Hehe. Nie no, przechwalam się. Ale umysłem ścisłym z pewnością nie jestem. Chociaż uwielbiam fizykę i matematykę pomimo, iż nie jestem pionierem w rachunkach, A odległymi zakątkami kosmosu interesuje się od czasów jeszcze młodszych niż teraźniejsze. 
Cieszę się twórczością Mirona Białoszewskiego i Tadeusza Różewicza, ale nie tylko. Pochłaniam książki stosami, mimo tego, że ostatnio rzadziej...
Locke, Berkeley i Kant są moimi "bogami", uważam, iż filozofie przyrody Hellady wyszli już z mody.
Jestem dziewczęca i uwielbiam piękne rzeczy. Jedną z owych rzeczy, jest moje oczko w głowie: Sonia
Sonia jest przesłodką Pullip Tiphoną.








Różowe włosy, jak wata cukrowa i para ciemnych, błyszczących oczu.
Mam nadzieję, że już w ten weekend zrobię jej nowe zdjęcia i wszystkim je pokażę.
Jej postaci poświęcę oddzielny wpis, ale z pewnością nie ten.

A teraz, żegnam lud internetowy.
Idę skomentować i pozachwycać się Waszymi lalkami.